Warsztaty z cyjanotypii w Fotoplastikonie Warszawskim

Słowem wstępu, krótkie przemówienie o przeszłości.

Najbardziej artystyczne czasy przeżywałam w liceum. Miałam swoją bohemę artystyczną, nieustannie tworzyłam: pisałam, kolażowałam, filmowałam, fotografowałam. Godzinami przesiadywałam w ciemni rzeszowskiego MDK (ta magiczna ciemnia!), męczyłam modeli żywych i nieżywych do pozowania, albo zajadałam się ciasteczkami z naszym prowadzącym foto-guru - Olem. I mieszanie herbaty widelcem. I drapanie klisz. I plenery. Wspominam te czasy jako najlepszy etap swojego życia. Dorastanie w pełni kreatywności. Od tego czasu wciąż podświadomie tęsknię za tym czasem beztroskiego tworzenia. 


W ramach moich przemyśleń noworocznych, doszłam do wniosku, że muszę wrócić do fotografii. Muszę starać się znaleźć możliwość rozwijania się w tym kierunku. Od czasu do czasu przeglądałam kolejne strony ze świata fotografii warszawskiej, aż znalazłam właśnie informację o warsztatach w Fotoplastikonie. Później pozostało mi ćwiczenie cierpliwości (zapisałam się w kilka minut po ogłoszeniu zapisów). Fotoplastikon odwiedziłam już raz z Domą. O tak się nie mogłam doczekać, o właśnie tak:


Warto wspomnieć, że poza warsztatami, załapałam się też na aktualną wystawę: "W poszukiwaniu białych nocy", która pokazuje zdjęcia z Islandii i Norwegii sprzed ok. 100 lat! Nie do końca byłam sobie w stanie wyobrazić, jak mogło wtedy wyglądać życie. Ach! Znów poczułam się jak podglądacz, który próbuje dostrzec jak najwięcej szczegółów przez dziurkę od klucza. Jakież to było fascynujące! Zresztą, pokażą to zdjęcia. Dodam, że w głośnikach leciała Björk, a w tym jej Hidden Place, które wciąż zapętla się w głowie! Miłość!  









Prawda, że to wygląda jak niezwykle fascynująco? Po takim wstępie, wiedziałam, że ten wieczór będzie magiczny. I nie pomyliłam się. Po krótkiej części teoretycznej, dostaliśmy zielone światło na działanie. Bardzo podobało mi się to, że mieliśmy dowolność w tworzeniu swoich odbitek. Nie było sztucznej atmosfery pt. "nie dotykaj, bo zepsujesz". Nie, pozwolono nam swobodnie działać, przez co wszyscy bardzo szybko przyzwyczaili się do tej techniki. Do dyspozycji mieliśmy negatywy z nadrukiem starych zdjęć, co nadawało odbitkom klimatu i powodowało, że nawet niedopalenia wyglądały dobrze.

Na początku każde z nas pieczołowicie stworzyło w skupieniu jedną odbitkę, a później popuściliśmy wodze wyobraźni. Mazianie w jedną, drugą stronę. Więcej, mniej. Próba różnych kasetek, różnych negatywów, różnych czasów naświetlania. Ach, właśnie. Naświetlanie wyglądało super kosmicznie! Dla mnie istny odlot: 






Cyjanotypia. Używana chociażby przez Eadwearda Muybridge'a czy Edwarda Curtisa. Tak prosta, a jednak skomplikowana. Zawsze chciałam spróbować tej techniki. Cieszę się z tych warsztatów (idę za tydzień na kolejne, powtórkę w celu utrwalenia nabytej wiedzy!), ponieważ dzięki temu mam możliwość przeniesienia się w czasie do samych źródeł fotografii. Zajęcia prowadzą przesympatyczni panowie z Instytutu Fotograficznych Technik Szlachetnych, więc absolutnie znają się na rzeczy. Podpowiedzieli, co mam sobie posprawdzać, gdzie zajrzeć, żeby tę wiedzę jeszcze rozszerzy. Obiecuję działać dalej i na warsztaty jeszcze zaglądnąć! Mam nadzieję, że za tydzień uda mi się ogarnąć folię i będę miała własne negatywy. Ale byłaby zabawa, co nie?

Poniżej rezultaty mojego pierwszego w życiu ogarniania cyjanotypii:  

Pierwsza fota, niedopalona. Fail. Praca dalej.

Fotografia ostatnia. Niedopalona. Fail.

Reszta wyszła całkiem nieźle. Będzie na pokojowego łola:




Warsztaty są cykliczne. Gdyby ktoś miał ochotę dołączyć, to śmiało. Wspaniałe chwile odprężenia!  

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Kwietniowe podsumowanie

Zielono mi! Czyli weekend pod hasłami "Osiecka" i "natura"