Instytut Fotografii Fort - cz. 1. wernisaż Michała Szlagi

O IFF już kiedyś wspominałam. Obiecałam napisać post, ale ostatecznie będzie nawet więcej niż jeden. Super, co nie? Dzisiaj opiszę nie tyle samo miejsce, co piątkowy wernisaż. 

W piątek, 10.02., o godzinie 19:30, przy ul. Racławickiej 99 miał miejsce wernisaż wystawy Michała Szlagi. Cytując F5: "wystawa, która potwierdza status jedynego polskiego fotografa, którego prace zostały kupione przez Centrum Pompidou". Wystawa składa się z 300 zdjęć. Lawiruje się pomiędzy ścianami z dużymi odbitkami i stołami, na których poukładane są zestawy mniejszych odbitek. Widzimy na nich fragment Polski. Portrety, przejechane zwierzęta, dzikie imprezy, leśne panienki, ale również momenty radości, wzruszenia, sentymentalności, dumy narodowej. Dla mnie fotografie pana Michała pokazują antropologię polskości, szarą codzienność naszego kraju. Zresztą, jak sam autor twierdzi, każda fotografia to osobna historia. One shot stories. 


Ta wystawa motywuje, żeby ze sobą nosić ciągle aparat. Ja o tym co chwilę zapominam. Więcej obserwować! Ten wernisaż był świetnym wyborem. Kopem w tyłek, tęczą na drugi brzeg, inspiracją. Patrząc na te zdjęcia przypominam sobie ostatnie dni. Te wszystkie kadry, które zostały pod powiekami, a których nie uchwyciłam. Kiedy ostatnio robiłam takie zdjęcia? Chyba we Wrocławiu podczas spacerów z Berą i utrwalania na kliszy codziennego życia na Krętej


Jak widać, na wernisaż poszłam z Karą, aktualnie moją ulubioną wernisażową parą. Po obejrzeniu zdjęć, obserwowałyśmy też ludzi. Kolaż przeróżnych osobowości, niczym osobna wystawa. Wszystko do siebie pasowało. Kicz mieszał się z artyzmem. 


A teraz komiczno-ironiczna część. Przynajmniej dla mnie. Chociaż nie do końca jestem przekonana, że uda mi się oddać komizm sytuacji. Gdy zaczęły się przemówienia, była nasza kolej, żeby dopchać się do bufetu. Oczywiście, po to się idzie przecież na wernisaż, co nie? Jako stuprocentowe Grażyny, nie chciałyśmy opuścić naszego celu tuż tuż przed jego pochwyceniem, więc przetrwałyśmy falę przepychającego się tłumu.

Zaczęły się przemówienia, których nasze uszy, znajdujące się po przeciwnej stronie sali, nie usłyszały. W szybkim tempie, elegancko spróbowałyśmy pajd chleba ze smalczykiem i ogórem kiszonym, szerokim łukiem ominęłyśmy zachwalaną "bezglutenową" wódkę. Zamiast tego przygarnęłyśmy oranżadę. Taką, wiecie, jak z dzieciństwa. 


Jedzeniowa potrzeba zaspokojona. Zaczęłyśmy się więc przybliżać w stronę tłumu ciasno otaczającego przemawiających, żeby usłyszeć chociaż część przemówień. I tu proszę wyobrazić sobie moje metr sześćdziesiąt, które usilnie chce zobaczyć cokolwiek przez ścianę bezimiennych pleców. Wierciłam się gorzej niż kura znosząca swoje pierwsze jajo. Nic nie słyszałam, nic nie widziałam. Poddałam się. W międzyczasie wypiłam z tego sfrustrowania oranżadę, więc postanowiłam odnieść zawadzającą mi butelkę. Jak już wróciłam do bufetu (gdzie stał kosz), moim oczom ukazał się widok iście godny jednego z wystawowych zdjęć. Kilka rozbawionych osób, ignorując przemówienia, organizowało w kąciku alternatywną imprezę. Śmichy-chichy. O intensywności tych zabaw świadczyła już rozlana wódka cieknąca po stole - tuż obok elegancko ustawionych butelek oranżady, coli i tacek z jedzeniem. Pomyślałam sobie, że to obiecujący widok jak na niecałą godzinę wernisażu. Aż strach pomyśleć, co było potem. Mam nadzieję, że autor dołączy do swojej kolekcji również zdjęcie z tego wernisażu! 


Zachęcam do wybrania się w wolnej chwili na tę wystawę. Serio. Polecam.
Dla tych, co są daleko poza Warszawą, mam link do bloga pana Michała, gdzie również znajdziecie zdjęcia z tej serii.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Warsztaty z cyjanotypii w Fotoplastikonie Warszawskim

Kwietniowe podsumowanie

Zielono mi! Czyli weekend pod hasłami "Osiecka" i "natura"