Niewinne Czarodziejki: Jak szurgotałam wraz z Karo w pewien piątkowy wieczór

źródło grafiki oraz link do wydarzenia: FB

Co roku w Warszawie odbywa się Festiwal Warszawski Niewinni Czarodzieje. Kusząca nazwa w tym roku oczywiście musiała przyciągnąć mnie, świeżaka Warszawskiego, słoika PR-owego, fana kultury i klimatów vintage.

Co prawda, nie miałam czasu zagłębić się wystarczająco w magię wszystkich wydarzeń, zdecydowałam się jednak na udział w przecudownym finale o wdzięcznym tytule: Jazz i cichutki szurgot fanatycznego tańca. Co kryło się za tym tajemniczym tytułem? Jazzowy koncert piosenek Nataszy Zylskiej (któż nie kojarzy chociażby uroczej piosenki Czeko-czeko-czekolada?) w wykonaniu Moniki Borzym i późniejsze silent disco... Uwielbiam jazz, uwielbiam silent disco. Cud, miód, orzeszki... ale po kolei.

Impreza odbyła się w Domu Braci Jabłkowskich, przy ul. Brackiej 25. Na początku warto wspomnieć o tym miejscu, gdyż ja osobiście dowiedziałam się o nim wtedy, gdy przekroczyłam jego progi. Budynek z 1914 roku swoje największe dni popularności świętował w latach 20. XX wieku. Podobno "do 1939 roku był jedynym tego typu domem handlowym w Warszawie oraz największym domem towarowym w Polsce; prowadził także sprzedaż wysyłkową. Pracownicy firmy wysyłani byli na pokazy mody do Paryża, aby tam podpatrywać najnowsze kolekcje mody" (więcej tu). Ja, po ujrzeniu wielkiej przestrzeni, od razu pomyślałam o Zoli i jego powieści "Wszystko dla pań". Co najbardziej rzuca się w oczy? Piękne witraże!

Po zaopatrzeniu się w nieodzowne opaski na rękę rozdawane przy wejściu (po okazaniu biletu) oraz apaszki na głowę (mogłyśmy wybrać po dwie do wyboru: wybrałam czerwoną i czarną w białe grochy), ruszyłyśmy w stronę bufetu. Klimat menu iście wyborny, ale ze względu na uprzednie najedzenie się na zapas, zdecydowałyśmy się na lampkę czerwonego wina.

Gotowe na koncert!

Wino + jazz = wieczór idealny.

Koncert wprawił nas w błogi nastrój. Melodyjny głos artystki, niezobowiązująca atmosfera, efektowne wizualizacje i początkowo całkiem kameralne grono - to wszystko sprawiło, że opadł ze mnie stres z całego tygodnia. Mogłam spokojnie cieszyć się rozpoczynającym się weekendem. Cieszyła mnie też różnorodność wiekowa uczestników na koncercie - byli zarówno ludzie młodzi, jak i starsi (ok. 50+).

Po koncercie nadszedł czas na silent disco, czyli, w skrócie, dyskotekę słuchawkową. Każdy uczestnik ma własne słuchawki i może wybierać pomiędzy dwoma lub trzema (w zależności od dostepności) ścieżkami muzycznymi. Zazwyczaj można wyróżnić ścieżkę z hitami, do których tańczy i śpiewa mniej więcej połowa sali, ścieżkę z elektroniką i inną ścieżkę alternatywną (to już od upodobań dj-ów, np. indie, salsa czy całkowicie coś innego jak np. swing).

Rozpieszczona wrocławskimi barbarowymi imprezami z niecierpliwością oczekiwałam na swoją porcję słuchawek. Początkowo rozpływałam się w niebiosach: świeżka czerwona zawierała skoczne rytmy swingowo-jazzowe, co bardzo odpowiadało naszemu nastawieniu. Ba, zrzuciłam buty na rzecz prawdziwego szurania stopami! Bawiłyśmy się jak szalone. Niestety, wraz z upływem czasu muzyka stawała się coraz bardziej wolna, refleksyjna, a przerzucenie się na inne stacje nie dawało satysfakcji. Były więc momenty wpatrywania się w tłum i popijania wody. Brakowało mi dobrej elektronicznej muzy z zielonej ścieżki wrocławskiej, a żałosna przeróbka Bowiego przyprawiła mnie prawie o palpitacje serca. Ostatecznie zmyłyśmy się około godziny pierwszej, chociaż chęć na zabawę jeszcze była.

Podsumowując, bawiłyśmy się przednie.
Jest mocne 5/6, chociaż zapowiadało się na idealne 6.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Warsztaty z cyjanotypii w Fotoplastikonie Warszawskim

Kwietniowe podsumowanie

Zielono mi! Czyli weekend pod hasłami "Osiecka" i "natura"